Wszystkie smaki Anglii, czyli podróż za jedną zgagę (i kurs angielskiego)

Polska kuchnia jest sycąca, włoska – aromatyczna, amerykańska – pompowana przez zatykający arterie cholesterol, a angielska – jest po prostu obrzydliwa. Wiedzą o tym zresztą sami Wyspiarze, którzy z reguły nie gotują. I to bynajmniej nie przez to, że standardowe, angielskie kuchnie mają powierzchnię zaledwie ciut większą od standardowego, polskiego balkonu.

W Anglii jada się na mieście. Bo Anglia to emigracyjny tygiel wypełniony aromatem przypraw, zapachów i kolorów. Przy okazji – Anglia to także lingwistyczny miszmasz dialektów, akcentów i języków. W tym, żeby poznać je wszystkie – pomocny będzie dobry kurs języka angielskiego za granicą czy elastyczne programy nauczania dla obcokrajowców, proponowane przez szkoły językowe w Londynie. Jednak najlepsze nawet wczasy językowe nie mogą równać się z tym, na jaką podróż dookoła świata wyślemy nasze podniebienie, próbując londyńskiej kuchni.

Zanim wybierzemy się na kulinarną wyprawę po Anglii – warto odwiedzić aptekę i zakupić potężną baterię leków na zgagę, niestrawność i bóle żołądka. Jeśli faktycznie chcemy poznać wszystkie smaki, które w angielskich rondelkach się duszą, gotują i smażą – bez perturbacji trawiennych raczej się nie obejdzie. Bo kuchnia Anglii pachnie z jednej strony hinduskim curry, z drugiej – czeską czuszką i rosyjskim kawiorem, z trzeciej – meksykańską papryczką chilli, norweskim łososiem, japońskim sushi i tureckim kebabem, a z czwartej – polskim chlebem, czyli piekarniczym hitem sezonu. Brzmi pysznie, prawda? Owszem! Pod warunkiem, że zapomnimy, że ten kulturalno – kulinarny gulasz polany jest typowo angielskim sosem. I tutaj zaczynają się schody.

Angielskie, tradycyjne śniadanie to ciężka fasolka po bretońsku zestawiona z lekko słodkawymi tostami i jajkiem sadzonym na bekonie. Następnie przychodzi czas na szybką kawę i babeczkę w mijanej po drodze do pracy kawiarni sieciowej, a potem na lunch z podgrzewanego w biurowej mikrofali dania dostarczonego przez spóźniony catering. Domowa kolacja to natomiast potężna porcja spaghetti z sosem z puszki, które popić należy zaległą herbatką – z mlekiem, oczywiście. Do tego doliczyć trzeba zjedzoną między lunchem i powrotem do domu, kultową rybę z frytkami – potrawę sprzedawaną na każdym rogu, smażoną na horrendalnie głębokim oleju nieznanego pochodzenia, skrapianą obficie octem i pakowaną w zużytą, przesiąkniętą tłuszczem gazetę. Na koniec dnia – czyli na spokojny sen -  chipsy z octem, tosty posmarowane Marmite (wyciągiem drożdżowym powstałym jako efekt uboczny ważenia piwa) i co najmniej pinta napoju, którego smak zbliżony jest do smaku londyńskiej kranówy, a który swój polski odpowiednik przypomina jedynie złocistym kolorem.

Na szczęście, Anglicy rzadko gotują. I bynajmniej nie chodzi tu o to, że ichniejsze, standardowe kuchnie są jedynie ciut większe od polskich standardowych balkonów. Ale to już chyba oczywiste.

więcej
Życie w Anglii
Udostępnij to